Rozdział 13: Ślad pewnego trenera

sobota, listopada 12, 2016 0 Komentarzy A+ a-

W opowieściach o legendarnym ptaku mówiono o morzu ciągnących się za nim błyskawic. Wspominano też o klekocie, przysuwającym na myśl potężne zwarcia na liniach wysokiego napięcia, a także o wielkich nawałnicach, które Pokemon miał wywoływać. Spotykano go tak rzadko, że wydawał się występować tylko w bajaniach starych rybaków, którzy wypłynęli samotnie na morze i w pijackim majaku ujrzeli elektryczną bestię.
Bracki czuł się przez moment takim rybakiem. Potem przyszedł delikatny zawód. Coś ogołociło Zapdosa z całej przypisywanej mu dostojności i potęgi. Nawet z daleka dało się poznać, że ptak był wykończony. Żółte ciało przeszywały niekontrolowane skurcze, a w powietrze uchodziły krótkie i niewyraźne pałeczki błyskawic. Dziób chylił się smętnie ku dołowi i tylko oczy skupione były na celu – stwór kierował się w stronę linii wysokiego napięcia. Jeżeli się do nich dobierze, miasto może doświadczyć sporo większej awarii, niż w przypadku przegryzienia przewodów przez Electabuzza czy Pikachu.        
            – Tak, chodzi mi o tego legendarnego ptaka – potwierdził przez telefon Komisarz. Z trudem starał się nie okazywać zniecierpliwienia. – Tak, widzę go przed sobą. A skąd mam wiedzieć, co na niego potrzeba?! Panie Pawlicki, proszę okazać choć krztynę profesjonalizmu i przekazać, że wygląda na słabego. To wszystko. – Rozłączył się.
            – Co robimy, pani przełożona? – zapytał z przekąsem.
Poczuł na sobie spojrzenie agentki, która najwyraźniej miała wiele przeciwko używaniu komórki podczas jazdy. Jednak wszystkie uwagi postanowiła zachować dla siebie.
            – Jedziemy. Ptakiem zajmie się porucznik. Bez Pokemonów moglibyśmy nie dać rady go unieszkodliwić, nawet gdy jest tak osłabiony.
            – To biuro nie daje stworków swoim agentom?
            – Nie każdemu. Aby uzyskać posłuszeństwo Pokemona można go albo zastraszyć, albo nawiązać partnerską współpracę. A biuro ze względów wizerunkowych nie dopuszcza pierwszej metody – Uśmiechnęła się niewesoło, domyślając się, że komisarz umie czytać między wierszami. – Niektórym więc przyszło czekać na maszyny kontrolujące umysł, nad którymi prace są już daleko posunięte.
            – Trenowała pani kiedyś?
            Zapytał, zanim zrozumiał, że pytanie mogło być nieuprzejme – tak, jakby ktoś indagował o najbardziej ukrywane marzenie z dzieciństwa, które się nie spełniło. Jednak Karolina nawet na moment nie dała po sobie poznać, że pytanie ją uraziło.
            – Chyba każde dziecko przeżywało taki okres, gdy myślało, że wespnie się na sam szczyt, zostanie mistrzem Pokemonów, czy jak tam się ten tytuł nazywa. Ja też i pewnie pan także. Potem niektórzy dalej brną w iluzję, choć mają mikre szanse, by cokolwiek osiągnąć, nazywając przyjaźnią nieustające zmuszanie do walki. Ja wolałam zaś rozejrzeć się za innymi szczytami.
            No tak – pomyślał komisarz. – Młoda agentka nie mogła potraktować tego pytania inaczej niż ambicjonalnie. Przekuwanie porażki w sukces i tym podobne… takie słabe fundamenty potrafiła czasem naruszyć nawet  źle ulokowana ciekawość.
            – Nie to miałem na myśli. Zmierzałem do tego, że każdy kto choć przez chwilę trenował Pokemony, wie, że dzień, gdy maszynki, o których pani mówi, zastąpią ciężką trenerską pracę, nigdy nie nastąpi.
            – Tego uczyli w wojsku? – zapytała z lekką pogardą.  – Że nigdy nie uda się skopiować tej „mitycznej” więzi między trenerem a Pokemonem? A czym jest właściwie ta więź? Dzieciaki hurtowo kupują maszyny do trenowania, by z pomocą komputerów ekspresowo wtłaczać biednym stworzeniom coraz to nowsze i potężniejsze, a przede wszystkim droższe ataki, tylko po to, by mogły lepiej walczyć ku uciesze gawiedzi. W czym taka relacja jest lepsza od kontrolowania umysłu? Nie spodziewałam się, że Komisarz będzie tu zauważał jakąkolwiek różnicę.
            – Cóż… – zaczął i wiedział, że to co powie, nie spodoba się Karolinie. – Niektórzy tę różnicę nazywają moralnością.
            Chwila krępującej i niemal huczącej ciszy, którą przerywał tylko pomruk silnika i szum powietrza za szybami. Niemal było słychać jak księżniczka lodu zamyka się w sobie, z trzaskiem zamarzniętych drzwi.  
– Lepiej wróćmy do naszej pracy – odezwała się w końcu, ku obopólnej zgodzie. – Dostałam wiadomość, że jeszcze pół godziny temu Zapdos był na tyle silny, by strącić policyjny helikopter w okolicach skrzyżowania ulicy Portowej i Rattatowej. Tam musiał być Robert. Z jakiegoś powodu zwrócił na siebie uwagę. Dotąd nigdy nie robił tego, jeżeli nie musiał. 
            Rattatowa nosiła kiedyś nazwę Graniczna, jednak zmieniono ją po pladze szkodników, która kilkanaście lat temu nawiedziła magazyny i budynki biurowe. Choć wielu mówiło, że tak naprawdę większość ulic w dzielnicy portowej powinno nosić podobne nazwy – rozmiary kataklizmu porównać można było tylko do obecnej inwazji Muków i Grimmerów w Safranii.  
            – Coś więc go do tego przymusiło. Rozumiem, że tam jedziemy?
            – Dokładnie – odparła.
            Z zaciętą miną odprowadzała wzrokiem niknącego za budynkami Zapdosa. Coś w tej ładnej główce się kołatało. Najwyraźniej pani Vulpix nawet w połowie nie była tak zimna, jak można by przypuszczać.
            ***
            W oddali coś zaczęło wysysać energię z elektrycznego ptaka. Stwór nie zdołał dolecieć do linii wysokiego napięcia. Runął na ziemię, a razem z nim legendy…
***
            Ulica Portowa była zablokowana przez czarnego SUV-a i smutnych panów o grubych karkach i pewnie wielkich Pokemonach w czerwono-białych kulach. Agenci… – pomyślał Bracki.   Gdy Bracki stanął przy blokującym drogę aucie, Karolina pokazała jednemu z dryblasów swój identyfikator. To wystarczyło – mężczyzna bez słowa zrobił miejsce i przepuścił samochód komisarza.
            O tej porze zwykle dość ruchliwa ulica wyglądała na kompletnie opuszczoną – naprędce pozamykane magazyny, żurawie zatrzymane w środku pracy. Wyglądało to tak, jakby miała tu miejsce ewakuacja. Przy samochodzie, który stał na środku drogi, kręciła się dwójka bliźniaczo podobnych mężczyzn w garniturach. Niektórzy położyli dłonie na kaburach z miotaczami promieni, gdy odprowadzali wzrokiem mijający ich sedan Brackiego.
            – Widzę, że macie ciekawe sposoby na to, by nikt nie przeszkadzał wam w śledztwie – zagadał komisarz. – Zamykanie całej ulicy nie zwróci niczyjej uwagi? 
            – Poważni dziennikarze wiedzą, że o niektórych rzeczach nie mogą pisać. A pozostałych chronimy w ten sposób przed utratą posady, wiarygodności, czy – oczywiście w ostateczności – pamięci.
            – Czy ja też mógłbym skorzystać z tej ochrony?
            – Widzę, że humor ciągle panu dopisuje. Nie muszę chyba mówić, że wszystko co pan od tej pory zobaczy, jest tajne? Jutro mieszkańcy Oranii przeczytają w gazecie najprawdopodobniej o awarii instalacji gazowej. Z tego co widzę – dość poważnej awarii.
            Bracki zatrzymał gwałtownie auto, by nie wjechać w dość pokaźną dziurę, która ukrywała się w jednej z kolein. W pierwszej chwili myślał, że miał przed sobą efekt robót drogowych, w których ktoś przez tydzień bawił młotem pneumatycznym. Rowy w asfalcie, najpewniej po potężnych elektrycznych atakach, przypominały z daleka bazgroły kilkuletniego dziecka. Miejscami zaś pojawiały się kleksy w postaci wypełnionych wodą dziur po eksplozjach bądź upadających stworach.
Miała tu miejsce potyczka. I to o widowiskowości godnej finałów ligi.
Szklany, kilkupiętrowy biurowiec wyglądał jakby uderzyła w niego rakieta. Tylko że rakiety zwykle nie spadają później na samochody poniżej. Wokół nich kręciło się kilku agentów i agentek spisujących raporty. Nawet z dziury w szklanej elewacji budynku przez moment wyglądała poważna twarz pracownika Biura Bezpieczeństwa Wewnętrznego.
            – Policja wie coś o tym? – zapytał Bracki.
            – Tyle, ile trzeba. Na razie prosiłabym by nie informował pan swoich przełożonych o tej sprawie – w policji jest zbyt wielu niepewnych ludzi. Zabrałabym komisarzowi telefon, ale ufam, że obejdzie się bez takich środków ostrożności.
            – Wydaje mi się, że biuro dużo ryzykuje, angażując mnie w tę sprawę. A pani tłumaczenia wcale nie wyjaśniły mi dlaczego w ogóle podejmuje się to ryzyko.
            – Powiedziałam, co wiem.
            Wyszła z samochodu bez słowa i udała się w stronę współpracowników przy samochodach. Bracki uśmiechnął się gorzko. Chciałeś nowej pracy? Proszę bardzo. Z jakiegoś powodu wciągnięto cię w jeszcze bardziej wymagającą fuchę.
            Nie chciał gonić za agentką jak wierny Growlithe, więc zwyczajnie zaczął się rozglądać. Jeżeli jakiemuś policjantowi, bądź wojskowemu zamarzyła się posada śledczego, musiał wcześniej przejść nużące szkolenie, które polegało między innymi na poznaniu śladów zostawianych przez Pokemony i ich ataki. Jako że ludzie powyżej szesnastego roku życia słabo znosili przyswajanie wiedzy przez maszyny do nauczania, należało wykuć się ich „standardowymi” sposobami. Jednak Bracki lubił standardowe sposoby. 
            Ślady po piorunach wręcz krzyczały: „Niedawno atakował tu najsilniejszy elektryczny stwór, o jakim słyszałeś”. Większość wyrytych w asfalcie wzorów miała tę samą grubość, jednak Bracki zauważył też kilka pojedynczych, jeszcze szerszych śladów, a także dwa skupiska rys, które przypominały gwiazdy. Coś musiało przyjąć na siebie atak Zapdosa – pomyślał Bracki. Raczej nie był to Pokemon typu ziemnego – by utworzyć taki wzór, stwór albo stwory musiały przewodzić prąd.
            Najważniejsza na placu boju była jednak przewrócona na bok furgonetka z resztkami zdartej do samej felgi opony. Łatwo było poznać, co spowodowało wypadek – kilkanaście metrów wcześniej eksplozja zniszczyła spory kawał asfaltu, poza tym, nie ruszając się z miejsca, dało się zobaczyć w gięcie z boku auta, które sięgało samego podwozia. By uderzyć pod takim kątem, atak musiał nastąpić z powietrza bądź z dachu uszkodzonego wieżowca. Pęknięcie doszło nawet do piasku pod drogą, który częściowo zmienił się w fulguryt.
Czyli atak elektryczny bądź bardzo silny ognisty.
            Założył rękawiczki i zajrzał do środka auta, którego spód wyścieliła niezbyt dokładnie popękana szyba. Brackiego zaciekawiła półka nad nadkolem z dwoma wgłębieniami, dla której nie widział żadnego zastosowania. Może po za tym, że dało się tam położyć Pokeballe. Tylko kto przewozi busem dwie kule? 
            Tylko zbiegiem okoliczności nie przeoczył czarnej kostki, która leżała obok profilu będącego częścią konstrukcji auta. Wziął ją do ręki – znał to urządzenie. Imitowało pole magnetyczne żywych stworzeń, tylko na znacznie większe odległości. Wykorzystywano je do wywabiania duchów z opuszczonych domostw. Jeżeli ta kostka od początku była w furgonetce, ktoś chciał, żeby duch wszedł do samochodu. Wydawało się to co najmniej nietypowe.
            – Widzę, że jednak rzeczywiście znalazł pan coś ciekawego – zaczęła Karolina. – Rozmawiałam z agentami. Nikt nie nagrał zajścia, podobno w promieniu stu metrów nie uchował się żaden telefon, ani komputer. Zeznania także nie przydadzą się na wiele – przepytano już kilku świadków, jednak do tej pory każdy mówił inną wersję wydarzeń. Jedni widzieli grupę dzieciaków pożartą przez żółtego ptaka, inni fioletowego smoka wiercącego głowami w ziemi. Jeszcze inni jakąś parę z gadającym kotem. Cokolwiek tu się działo, zostało zakryte iluzjami i to różnymi dla każdego człowieka.
            – Jest to w ogóle możliwe? Przecież do tego potrzeba by było tyle Pokemenów, ilu świadków.
            – Najwyraźniej ktoś o tym nie wiedział. – Ciężko było poznać, że to miał być żart. – Kolejna sprawa – na szkle w furgonetce znaleziono ślady krwi, poza tym były tam odciski co najmniej trzech osób. Przesłano je do bazy, jednak wyniki będą pewnie dopiero za kilka godzin. Jednak my powinniśmy jak najszybciej ustalić, kogo Robert chciał zatrzymać. Jeżeli mu się nie udało, będzie chciał to zrobić ponownie. Jeżeli zaś się udało – tym bardziej mamy niewiele czasu.
            –  Naprawdę nie musi mi pani tego wszystkiego tłumaczyć – żachnął się. Zważył kostkę w ręku i oddał kobiecie. – Skoro nie mamy czasu… Czy wiadomo, by podejrzany miał w posiadaniu ducha?
            – Nie wykluczamy tej opcji, choć jeżeli jest w posiadaniu jakiegoś, to do tej pory go nie wykorzystał.
            – Więc bardzo możliwe, że jednak nie jest. Ta kostka jest dość tania, ale niezbyt popularna. Niewielu trenerów zdaje sobie sprawę nawet z jej istnienia, a poza tym mało kto chce ściągnąć na siebie duchy. Moja teoria jest taka: ktoś chciał sprowadzić tu Pokemona takiego typu, a wraz z nim jego właściciela. 
            – O ile kostka rzeczywiście była w aucie. Mógł ktoś ją po prostu zgubić.
            – Mało prawdopodobne… takich rzeczy zwykle nie nosi się bez zabezpieczenia, chyba że chce się mieć kłopoty.
            – Coś jeszcze?
            – Widzę, że opona została uszkodzona wcześniej. Samochód uciekał dosyć długo.
            – Tak. Dowiedziałam się skąd wyjechał – Agenci zabezpieczyli już magazyn Zespołu R. A raczej to, co z niego zostało. Doszło tam do starcia, pewni jesteśmy co do obecności Zapdosa, resztę Pokemonów uczestniczących w pojedynku ustalamy.
            – To dosyć ważna informacja, a mówi mi pani o tym dopiero teraz? Czy aby na pewno wiem wszystko?
            – Nie. Tylko to, co uważam za stosowne.  
            – Dziękuję za szczerość.
            Wyciągnął smartfona i włączył aplikację do wyszukiwania i oceniania trenerów. Zainstalował ją, by po cichu śledzić postępy syna. Wcześniej nawet nie przypuszczał jaką kopalnią informacji potrafi być taki programik.
            – Pierwszy Pokemon – duch. Drugi, którego tu widzę, to Aggron. Widzi pani to wgniecenie wypełnione wodą z cienkim długim szpikulcem, a obok dwie dziury z ostrymi krawędziami? Mógł je zostawić tylko on. – Wklepał informacje do telefonu. – Powinno wystarczyć.
– Były tu też dwa elektryczne Pokemony – powiedziała agentka. – Pierwszy to pewnie Zapdos – na asfalcie jest dużo grubych rys. Drugi przyjął jego uderzenie w dwóch miejscach.
            – Słucham dalej – powiedział, dając znak, by kobieta wytłumaczyła swoje przypuszczenie.
            – Jeżeli Zadpos poraziłby coś innego, to zostawiłby pod nim dziurę. Tu mamy tylko gwiazdę, więc stwór potrafił spożytkować energię ataku. I zrobił to, atakując przeciwnika. – Wskazała na miejsce uderzenia elektrycznego posunięcia. – Tam, potrójny ślad pazurów z otoczką sadzy. Pewnie Blaziken. Dalej ślad po Smoczym oddechu, pewnie Hydreigona, sądząc po zaokrągleniach przy dwóch krawędziach otworu. Nie tylko pan coś potrafi – powiedziała, nawet nie siląc się na uśmiech. 
            – Imponujące. Pewnie było to coś dosyć mocnego ze zdolnością piorunochron, bo atak jest solidnie wzmocniony. Zebstrika, Manetric albo Raichu. Dwa pierwsze zostawiłyby inne ślady na asfalcie. Zostaje Raichu albo naprawdę wytrzymały Pikachu.
            – Coś jeszcze?
            – Nie trzeba – aplikacja znalazła jedynego trenera, który jest w okolicy i posiada Gengara  oraz Aggrona. Co prawda chłopak nie ma elektrycznego Pokemona, ale mógł go zdobyć niedawno i jeszcze nikt nie dodał o nim informacji. 
            – Kto to jest?
            – Kamil Jankowski. Z tego co jest o nim napisane – dość solidny trener z Azurii. Siedem odznak, pięć Pokemonów. Nie dziwię się, że temu waszemu Robertowi nie poszło z nim łatwo.
            Do dwójki podszedł agent ze słuchawką w uchu i groźną miną.
            – Dostaliśmy informację, że do centrum Pokemonów numer trzy przybyła trójka trenerów z obrażeniami po atakach Zapdosa.
            – To on – rzuciła kobieta. – Nie ma czasu na dokładniejsze oględziny, jedziemy tam.
            – To jeszcze nie wszystko – dopowiedział agent. – Na lecznicę miał miejsce atak niezidentyfikowanego Pokemona. Nie znamy szczegółów, wiemy, że są ranni, a policja jest już na miejscu. Funkcjonariuszy wezwała pielęgniarka kilka minut przed atakiem.
            – Dziękuję.
            Kobietę wyraźnie poruszyła ostatnia informacja. Przez moment wydawało się Brackiemu, że zwyczajnie się bała.
            – Czy zdaje sobie pani sprawę, że ten wasz Robert był w posiadaniu Zapdosa? – zapytał ją, gdy wsiadali do auta.
            – Tak. Dlaczego?
            – Nie. Po prostu nie zauważyłem, by panią to zdziwiło.
            – No cóż. Chyba niewiele mnie już zdziwi.