Rozdział 18: Piwnica pod fabryką
James
skręcił w drogę prowadzącą do starej dzielnicy przemysłowej. Reflektory
furgonetki były tu jedynymi źródłami światła, jarzące się latarnie zostały
daleko w tyle. Ciemne zarysy kominów i zamkniętych fabryk wbijały się w
dogasające niebo niczym pazury ogromnego
Sneasela. Samochód sunął powoli, omijając slalomem dziury w drodze rozjeżdżonej
przez potężne buldożery, które systematycznie wyburzały kolejne relikty
minionej epoki.
W
jeszcze ocalałych budynkach równie często co przedstawicieli społecznego
marginesu dało się spotkać Pokemony duchy. Także trenerzy przychodzili tu, by
sprawdzić siłę ataków swoich podopiecznych na solidnych niegdyś murach fabryk.
Po Kulach Ognia, Biczach Wodnych, czy Mrocznych Promieniach pozostały w
elewacjach wielkie dziury i wyłomy, tak jakby to miejsce co jakiś czas
nawiedzał kataklizm i nie było nikogo, kto mógłby odbudować chylące się ku
ruinie przemysłowe budowle.
–
Zwolnij trochę – powiedział Meowth. – Jesteśmy już blisko.
Jessie
poruszyła się niespokojnie na siedzeniu, gdy zauważyła coś, co przebiegało tuż
za zasięgiem świateł. Po chwili okazało się to tylko błyszczącym opakowaniem po
chipsach. Nie powinna się obawiać takich miejsc, w końcu była członkinią
Zespołu R. A jednak karoseria oraz szkło dawało jej poczucie bezpieczeństwa.
Tylko że zaraz będzie trzeba opuścić ciepłe wnętrze furgonetki.
–
Zatrzymaj się. – rozkazał Meowth, wpatrzony w ekran smartfona. – Dalej
podejdziemy.
On w
ogóle się nie boi – pomyślała o Pokemonie kobieta, gdy wysiadali z auta. A może
tylko tak dobrze się maskował?
Kocur
był najbardziej zmotywowany by odzyskać karabin, który stracili w potyczce z
Robertem. W końcu to on za niego odpowiadał, ponieważ spluwa była pożyczona z
kwatery głównej Zespołu R. Weronika nie zwróciła uwagi na udaną misję,
narażenie życia, ostatecznie wszystko to stało się nic nie warte, ponieważ dali
sobie zabrać broń, która kosztowała tyle co całkiem porządny domek jednorodzinny.
Podła
ladacznica nigdy nie była skłonna szastać pieniędzmi, więc rozkazała odzyskać
sprzęt. Równie dobrze mogliby szukać igły w stogu siana, gdyby nie to, że
Meowth przed akcją przezornie podpiął nadajnik GPS do broni. Kocur zawsze
myślał naprzód. Wiedział, że jeżeli coś może się zepsuć, to się zepsuje i
jeszcze przy okazji kopnie ich w tyłek.
–
Myślicie, że ktoś tego pilnuje? – zapytała Jessie.
–
Nie wiem – rzucił Meowth. – Ten Robert wydawał się na tyle szurnięty, że nie
zdziwiłbym się, gdyby tutaj spał. O ile w ogóle śpi.
– Może jednak kupimy tę broń? – zaproponował James. –
Mamy przecież trochę oszczędności.
– Nie starczyłoby nawet na pierwszą ratę.
Meowth prowadził, gdyż najlepiej widział w nocy. Musieli
podejść pół kilometra, zanim znaleźli się obok właściwej fabryki. Od tej chwili
szli wolniej i znacznie ostrożniej, by nie wzbudzić niepotrzebnego hałasu.
Budynek miał w sobie coś surowego i jednocześnie
majestatycznego. Dwa potężne kominy wystrzeliwały w górę na kilkadziesiąt metrów.
Kilka rzędów szerokich okien rozdzielały od siebie skromne gzymsy, ledwie
widoczne w świetle pojedynczych gwiazd. Plac wokół porastały dość wysokie trawy
i chwasty, którym udało się przebić przez szpary pomiędzy nierówno ułożonymi
płytami. Jessie o mało się nie potknęła o wystające tory, z wielkim wysiłkiem
tłumiąc przekleństwo.
Znalezienie wejścia do fabryki zajęło im kilka minut.
Weszli do potężnej hali, chłodnej i zakurzonej. Jessie i James przysunęli się
jeszcze bliżej Meowtha, gdyż panował tu już niemal całkowity mrok. Kobieta
zadarła głowę, by dostrzec potężne kratownice nad nimi, do których przymocowane
były podwieszane wózki. Wszystko groziło zawaleniem.
Stawiała
ostrożnie kroki, by nie przewrócić się o gruz, którego znacznie więcej było
przy ścianach i słupach podtrzymujących metalową konstrukcję. Podłużne plamy na
podłodze zostały prawdopodobnie po wielkich maszynach, które stały tu
kilkadziesiąt lat temu. Jessie nie miała ochoty na kontemplowanie przemijalności
otaczającego świata. Najchętniej wzięłaby karabin w dłonie i zwiała stąd jak
najszybciej.
Meowth westchnął ciężko i włączył na moment ekran
smartfona. Pokiwał głową z dezaprobatą.
– Obawiam się, że jesteśmy na miejscu – powiedział
szeptem. – Stoimy dokładnie tam, gdzie wskazuje sygnał.
– To gdzie jest broń? – zdziwił się po cichu James.
– No zastanów się – wysyczał kot. – Gdzie może być,
jeżeli tu gdzie stoimy, jej nie ma? Bo raczej nie na dachu.
– W piwnicy?
– Dokładnie.
– Nie znajdziemy wejścia po ciemku – rzuciła Jessie. –
Włączam latarkę.
Wszyscy, nawet Meowth, wstrzymali oddech. Obawiali się,
że w momencie, gdy kobieta zapali światło, coś się na nich rzuci. Nic takiego
jednak się nie stało. Hala naprawdę była ogromna, świecąc na przeciwległą
ścianę ledwie dało się zauważyć jakąkolwiek zmianę w oświetleniu. Choć z
drugiej strony w powietrzu było sporo kurzu, a baterie nie były pierwszej
świeżości.
Niemal od razu znaleźli wejście do klatki schodowej. Ażurowa
konstrukcja wyglądała na dość stabilną, choć miejscami pokrywały ją rdzawe
wykwity.
– Karabin musi być zaraz pod podłogą, niżej GPS by nie
zadziałał – poinformował Meowth.
– Mówiłam już, że mi się to nie podoba? – zapytała Jessie
lekko drżącym szeptem.
Zeszli niżej, jednak nie uszli zbyt wiele. Brakowało co
najmniej dziesięciu metalowych schodków, które leżały piętro niżej. Jessie
przyświeciła latarką na drzwi poniżej. Od razu rzuciła się w oczy błyszcząca
klamka, wypolerowana od używania.
– To musi być tam – stwierdził Meowth. – Weezing da radę
tam nas przenieść?
– Może ciebie, mnie nie, a Jessie to już na pewno – James
chciał ugryźć się w język, ale było za późno.
Jeszcze tego brakowało – pomyślała kobieta. Ona tu ledwie
oddycha ze strachu, a ten śmie czynić jakieś aluzje na temat jej wagi. Miała
ochotę mu przywalić, gdyby nie Meowth, który od razu wyczuł niebezpieczeństwo i
rzucił się w ramiona Jessie. Ta go złapała, ale z zaciśniętymi pięściami.
– Spokojnie Jessie, po prostu mu się wymsknęło. Jesteś
lekka jak piórko, jak Jumpluff. Nie gniewaj się.
Zrobił wielkie oczka, którymi mógł u niej zawsze wybłagać
najlepszy kęsy z obiadu.
– Dobrze, ale żeby to było ostatni raz. Złaź ze mnie.
Wyciągnęła Pokeball i wypuściła Arboka. Potężna kobra
zasyczała groźnie i rozejrzała się po niezbyt reprezentacyjnej klatki
schodowej.
– Zrób nam kładkę
– poleciła.
Posłuszny wąż owinął koniec ogona na ostatnim schodku, po
czym zrobił susa i złapał się kłami czegoś po drugiej stronie przepaści. Gdy
Jessie po nim przechodziła, powstrzymał się od jakichkolwiek uwag, jednak nie
omieszkał syknąć ostrzegawczo, gdy to samo zrobili James i Meowth.
Kobieta schowała Pokemona do kuli. Weszli do pomieszczenia za drzwiami.
Od razu rzucało się w oczy to, że było ono uprzątnięte i w znacznie lepszym
stanie niż hala powyżej. Jessie oświetliła wąskim snopem światła rzędy regałów,
wypełnionych segregatorami i drobnymi rzeczami jak portfele, zegarki, plecaki,
czy nawet plastikowe butelki. Z ciekawości wzięła jeden z kilkunastu
segregatorów. W środku znajdowały się zdjęcia kobiety, która wydała się dziwnie
znajoma. Rude włosy, szczupła figura… Jessie zdała sobie sprawę na kogo patrzy,
gdy zobaczyła, że na jednym ze zdjęć kobieta stoi objęta razem z Rostem.
– O kurde – szepnęła.
– Co jest? – zapytał kot. – Nie powinniśmy do niczego
zaglądać, weźmy broń i zmywajmy się stąd.
– To żona Rosta. Tu są jej zdjęcia, są też informacje,
dokumenty, wszystko. Ten skurczybyk, Robert, ją śledził.
Wzięła następny segregator. Tym razem na zdjęciach był
jakiś pomniejszy członek zespołu R, którego kobieta kojarzyła z jednej z
niedawnych odpraw. W kolejnym były zdjęcia kogoś kto się nazywał Robert
Jankowski. Od razu pomyślała o smarkaczu, z którym walczyli w dzielnicy
portowej. Podobno tam zakryty był iluzją.
– Po co ten debil to zbiera i w dodatku trzyma swoją
teczkę.
– Możliwe, że to większa grupa – odrzekł kocur. – Damy
cynk szefostwu, muszą sprawdzić o co tu chodzi. James, znalazłeś broń?
– Tak – powiedział mężczyzna. – Działa z tego co widzę.
– Od razu czuję się bezpieczniej. Spadamy, coś tu
naprawdę śmierdzi.
Gdy wyszli z powrotem na klatkę, Jessie zatrzymała się
nagle.
– Słyszycie? – zapytała.
Z dołu dochodziły jakby krzyki, przytłumione przez
warstwę betonu. Gdy się wsłuchała, doszła do wniosku, że to wołania o pomoc.
– Tak – powiedział Meowth. – Słyszałem odkąd zeszliśmy
tutaj. Nie schodźmy tam. Ludzie szefa wszystko załatwią jutro. Mamy, co
chcieliśmy.
– Nie powinniśmy im pomóc? – Kobieta nie wyglądała na
przekonaną.
– Jesteśmy tymi złymi, nie pamiętasz? – Meowth przybrał
rozpaczliwy ton. Bał się, może nawet bardziej niż James, mimo że do tej pory
świetnie to ukrywał. – Nie musimy nikomu pomagać, dbamy tylko o siebie.
Jessie zastanowiła się chwilę. A co jeśli są jedyną
szansą tych ludzi? Jutro może być za późno. Poza tym nigdy nie czuła się zła.
Przynajmniej nie do końca.
– Idziemy – postanowiła. – James, włącz spluwę.
Drzwi piętro niżej przypominały bardziej właz do
ogromnego sejfu. Wołania z pewnością dochodziły zza nich. Kobieta złapała za
masywną klamkę, jednak ta ani drgnęła.
– Zamknięte. Odsuńcie się, spróbujemy otworzyć strzałem!
– krzyknęła do uwięzionych ludzi, licząc, że jakimś cudem ją usłyszą.
Nawoływania zmieniły się w okrzyk radości. Posypały się
ledwie słyszalne podziękowania.
– Podziękujecie potem, teraz do tyłu! – krzyknęła. –
James, celuj w zawiasy hiperpromieniem. Oby wystarczyło.
Karabiny Boltbeamer miały trzy tryby, poza miotaniem
lodowych promieni i błyskawic, potrafiły wystrzelić hiperpromień o mocy
promienia Porygona-Z. Gdyby Robert przełączył się na niego, gdy uciekali
furgonetką, prawdopodobnie w karoserii powstałaby pokaźna dziura na wylot.
James umiał się nim obsługiwać, choć jeśli chodziło o strzelanie, to rzadko
kiedy zdarzało mu się trafić w coś, co miało choć minimalną wolę ucieczki.
Meowth rozglądał się nerwowo, nasłuchując choćby
najcichszego dźwięku, który mógłby wydać wracający Robert. James zmienił tryb
broni i wystrzelił. Oślepiająca wiązka uderzyła w górny zawias. Huk rozniósł
się pod całej fabryce, metalowe schody trzęsły się jeszcze długo po wystrzale.
Jeżeli coś jeszcze było wewnątrz budynku, na pewno ich usłyszało. Dolny zawias
także uległ bez mniejszych problemów. Właz trzymał się na samym zamku.
Jessie wypuściła jeszcze raz Arboka i kazała mu utorować
przejście. Kilkusetkilogramowy wąż uderzy potężnie łbem, właz przechylił się
nieznacznie z metalicznym zgrzytem. Uległ dopiero po kilku uderzeniach,
przechylił się ciężko i runął na posadzkę. Za nim czekała grupka ludzi w
strojach przypominających więziennie. Byli przeraźliwie bladzi, ale dobrze
odżywieni. Łysy, starszy mężczyzna na przedzie rozpłakał się i rzucił się na
Jessie.
– Dziękuję, myśleliśmy, że już stąd nigdy nie
wyjdziemy.
Kobieta odsunęła go delikatnie, patrząc, czy nie
pobrudził jej stroju. Następni
ludzie podchodzili i szczerze im dziękowali. Był wśród nich członek zespołu R,
który kiwnął głową porozumiewawczo, gdy zauważył, że Jessie go rozpoznała.
Była
tu także żona Rosta, której rude włosy zdawały się płonąć w elektrycznym
świetle lamp podziemnego więzienia.
–
Ania. Wiecie co z Anią? – zapytała cicho.
– Jest
w mieście – odpowiedziała Jessie.
Rudowłosa
wyglądała, jakby spadł z jej barków cały ciężar.
– Całe
szczęście. Powiedzieli mi, że nie żyje.
Ostatni
podszedł brat Kamila. Wydawał się, że kolor jego skóry był trochę żywszy niż u
pozostałych.
– Co tu się zdarzyło? – zapytał James. – Kto was tu
trzymał?
Mężczyzna, który pierwszy im podziękował, zaczął mówić.
– Nie
wiemy. Każdego nas pozbawiono przytomności, a potem budziliśmy się w tym
miejscu. Niektórzy są tu już więcej niż rok. Najdłużej była tu ona – wskazał na
żonę Rosta. – A usłyszał was Robert. Od zawsze spędza większość czasu przy tym
włazie.
Jessie
zmierzyła wzrokiem dwudziestoparoletniego mężczyznę. Dobrze zbudowany, choć
twarz miał trochę podobną do tego grubasa, Kamila. Wyglądał na zakłopotanego,
jakby spodziewał się kogoś innego.
Trójka
weszła do środka, rozejrzeć się po wnętrzu. Meowth przedzwonił do centrali i
streścił co zastali. Piwnica była podzielona na wąskie korytarze i pokoje. W
każdym stał telewizor, szafka z książkami i łóżko. Było tu schludnie, niemal
sterylnie. Uwięzieni mieli kuchnię i łazienkę, w spiżarce zaś znajdował się
właz. Łysy mężczyzna poinformował, że to tędy dostawali jedzenie. Nie mieli
żadnego innego kontaktu ze światem, poza telewizją.
– Kim
wy w ogóle jesteście? – zapytała jedna z kobiet. – Bez obrazy, po prostu nikt
tu nie przychodził.
James
obruszył się nieco.
– Jak
to kto? My jesteśmy… – Jessie przerwała mu w pół zdania.
– Jesteśmy
z Centralnego Biura Śledczego. Usłyszeliśmy, jak nas wołaliście. Skąd wiedzieliście,
że to nie ktoś, kto was uwięził? – zapytała.
– Ich
kroków nie słychać.